Kto patrzy na Ouessant, widzi własną krew
Kto patrzy na Ouessant, widzi własną krew
Mgła. Zupełny brak widoczności. Stale mgła. Każdy dzień i każda noc przepełniały mieszkańców wyspy strachem i grozą. Umykający czas już od z górą miesiąca minął jesienne zrównanie dnia z nocą. Dla rybaków i mieszkańców wyspy nastały ciężkie chwile.
W owych czasach nie wybudowano jeszcze na wyspie żadnego portu, ani po stronie zatoki Pol, ani po stronie cypla Créac’h, na którym wysłannicy Diabła, viltansousy odbywają z czarownikami wyspy swój sabat. Każdego dnia kobiety i mężczyźni pchali lub ciągnęli do morza swoje łodzie: ich ciężkie kadłuby ślizgały się po deskach porośniętych wodorostami i morszczynem.
Dzieci chodziły wiecznie głodne. Każdego dnia, lub prawie każdego, otrzymywały tylko trochę cienkiej zupy i miseczkę kleiku owsianego. Nic więcej. Szczęśliwie od czasu do czasu dostawało im się coś lepszego w postaci kilku krabów, które same zbierały, podczas odpływu, kiedy morze oddalało się od brzegów wyspy i wydawało się nieco spokojniejsze.
Tak właśnie wyglądało życie na Ouessant.
Któregoś dnia fale wyrzuciły na plażę rozgwiazdy. Były całe pokurczone. Odczytano to jako zły znak. Następnej nocy duchy kamieni opuściły zatoczki i wybrzeże, i rozpoczęły swą włóczęgę pośród biedy niskich domostw.
Następnego dnia była niedziela. Wszyscy wyglądali powrotu Marie-Clotilde. Nadal nie było od niej żadnej wiadomości. Nadal nie pojawiła się w redzie Brestu. Starsi wiekiem już od co najmniej dziesięciu niedziel byli przekonani, że nigdy nie przypłynie. Kolejny już raz sztorm i morze sprzysięgły się, by zabrać piękny statek, by wymazać go ze świata żyjących.
Tego ranka Aziliz zdecydowała się na opłakiwanie swego narzeczonego Erwana, na zawsze zaginionego wraz z wszystkimi innymi z Marie-Clotilde. Nie pobiorą się już. Erwan nie będzie już jej tulić ukradkiem po marcowej procesji, ani po wieczornych pogawędkach. Potrafił to czynić tak zgrabnie, że nie przekrzywiał jej koronkowego czepca. Już nigdy… Ten, którego ręce były delikatniejsze od obejmujących Ouessant prądów morskich, odtąd będzie mieć prawo tylko do symbolicznego krzyża na cmentarzu w Lampoul.
Aziliz wylewała łzy, a mewy śmiały się z niej. Może wiedziały, że wylano już wiele takich łez, które sprawiły, że morze jest takie słone.
Na Ouessant matki i kobiety, dzieci, chłopcy i dziewczęta, wszyscy opłakiwali zaginionych z Marie-Clotilde. Płakali ale nawet nie wygrażali oceanowi, że któryś już raz zatrzymał sobie kolejne dzieci wyspy.
I znowu, po tylu dniach sztormu na Ouessant zabrakło jedzenia. Został im tylko jeden statek w kiepskim stanie; przed wypłynięciem w morze powinno się go co najmniej uszczelnić.
W imieniu wszystkich głos zabrał najstarszy mieszkaniec wyspy, osmagany bryzą morską starzec.
– Wiem, co powinniśmy zrobić – powiedział.
Wziął głęboki oddech i dodał:
– Wiem, co zrobić, by zdobyć jedzenie. W młodości byłem piratem na francuskim statku korsarskim. Na morzu dokonywałem rzeczy, których nie podjąłby się normalnie żaden chrześcijanin. Ponieważ… sam Bóg o nas zapomniał, ktoś Inny może nam pomóc.
– Jaki Inny? – odezwał się ktoś drżącym głosem.
– Diabeł.
Wszystkie matki i kobiety, wszystkie dzieci, chłopcy i dziewczęta, i nieliczni już starcy bez słowa uczynili znak krzyża.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – spytała stara Soaz, matka Aziliz.
– Że każdy z nas może stać się prawdziwym saltinem – rabusiem wraków, jak sami siebie nazywają. Za bardzo doskwiera nam głód. W końcu wszyscy pomrzemy z wycieńczenia. Już teraz twarze naszych dzieci są koloru deszczówki. Nie mamy innego wyjścia – musimy stać się grabieżcami!
– Grabieżcami? Nie, tylko nie to!
– Nigdy!
– Skażemy się na wieczne potępienie już za życia!
Kiedy tak przekrzykiwano się nawzajem, starzec dodał:
– Lepiej być potępionym, niż pozwolić dzieciom umrzeć z głodu!
– Nie można być potępionym na wieki, kiedy chce się utrzymać przy życiu własne dzieci – dodała stara Soaz.
Nikt więcej się nie odezwał. Wszyscy milcząc uklękli wokół starego pirata, stłoczeni jedni przy drugich. Wiedzieli, że muszą uciec się do grabieży, ponieważ już od dawna żadna pomoc nie nadchodziła, ani z morza, ani z nieba.
Jeszcze tego samego wieczora, zaraz po zapadnięciu zmroku, kiedy rozszalała się burza, zapędzili bydło na skały od strony, gdzie spod fal wynurzają się podwodne skały, rozpruwające kadłuby statków niczym miecz. Każdej krowie do rogów przyczepiono dwie zapalone pochodnie.
Było rzeczą niemożliwą, by w tak okropną noc, gdy sztorm i zawierucha wydawały się tańczyć swój sabat, choć jeden statek nie zbłądził. Nawet najbardziej doświadczony kapitan, jeśli nie posiadał jakiejś dobrej gwiazdy, która pozwoliłaby mu odnaleźć się pośród wycia wichru, nie potrafił znaleźć drogi. A zatem doszło do tego, do czego musiało dojść, to znaczy, co było wolą Boga…lub Diabła.
Kapitan zauważył światło po prawej stronie burty. Tak, to bez wątpienia latarnia! Cała naprzód, prosto na światło! Prosto na czekającą śmierć…
Światłem nie było nic innego, jak tańczący błędny ognik, ogień wydostający się z diabelskiego kotła, ogień z piekła…
Dwumasztowiec podpłynął z rozpiętymi samymi tylko marsżaglami. Mieszkańcy wyspy je ujrzeli, tuż przed roztrząśnięciem się statku, kiedy podwodne skały rozpruły mu już kadłub, a jego postrzępiony bomkliwer łopotał na wietrze, jakby chciał zapisać na granatowym niebie ostatnie przesłanie rozpaczy.
Starzec wysunął nóż z pochwy. Uprzedził:
– To po to, by dobić tych, którzy ocaleją. To konieczne, inaczej skończymy na stryczku.
W blasku pochodni ich oczy błyszczały. Nikt nie potrafiłby powiedzieć, czy woda spływająca im po twarzach to bryza czy łzy.
Nagle w ciemności rozległ się głos kapitana:
– O mój Boże! Przeklęci! Zwiedli nas!
To było wszystko. Dębowy kadłub roztrzaskał się o skały.
Aziliz, skulona, znieruchomiała na kolanach, sparaliżowana zbyt wielkim ciężarem smutku, płakała.
O świtaniu noże były już opłukane w morzu, grabież została zakończona, niebu wyrażono wdzięczność. Zdobyte resztki ładunku pozwoliły przeżyć przez jakiś czas. Wkrótce jednak na wyspie znowu zabrakło pożywienia. Trzeba było rozpocząć na nowo. I później znowu, i znowu… Żołądki owszem, napełniały się. Za każdym razem, kiedy trzeba było zatopić nowy statek, ze szczątków poprzedniego rozpalano wielkie ognisko na najwyżej położonym miejscu przylądka.
Nikt nie grabił dla przyjemności. Chodziło o nakarmienie dzieci, o to by samemu móc się posilić. W każdą niedzielę zapalano świece dla dusz ofiar. Aziliz za każdym razem rzucała do morza wianek z kolcolistu, do którego wplatała czasem kilka dzikich narcyzów lub skalnic. Biedaczce trochę pomieszało się w głowie. Zwracała się raz to do morza, innym razem do chmur. Jej policzki zapadły się, a ich róż uleciał. Zupełnie jakby nieobecność Erwana i brak miłości wywołały ranę nie do uleczenia, spowalniając jej ruchy i uśmiech, zapowiadając śmierć. Kiedy przestawała mówić do siebie i do kołatającego jej się po głowie obrazu Erwana to tylko po to, by myśleć o innych dziewczętach, podobnych do niej, o blondynkach, może rudowłosych, które gdzieś daleko, na brzegu innego oceanu opłakiwały narzeczonych zatopionych przez grabieżców.
Kiedy któregoś razu znowu zabrakło pożywienia, mieszkańcy wyspy zaczęli szykować się do zatopienia kolejnego statku. Aziliz wybiegła przed zgromadzonych i krzyknęła:
– Nie! Przestańcie! Już dość! Nie, nigdy więcej!
Odepchnięto ją. Na horyzoncie pojawił się żaglowiec. Dziewczyna nadal krzyczała:
– Przestańcie! Ten biały żagiel, to koszula Matki Bożej. Przestańcie! Inaczej żagiel zamieni się w nasz całun!
Powalili ją na ziemię. Bez złości. Burza zagłuszyła ich głosy. Wkrótce statek wydany został na niełaskę podwodnych skał. Wielki maszt złamał się i opadł łagodnie, wskazując czubkiem, niczym palcem, na oczekujących na brzegu grabieżców. Przez krótką chwilę, w czasie kiedy księżyc wyłonił się zza chmur, starzec dostrzegł wielki biały żagiel łopoczący ponad falami, swą lekkością przypominający welony, które nakłada się na figurki świętych podczas procesji. Czas naglił. Trzeba było wkroczyć do akcji z nożami, skończyć z niezupełnie utopionymi i tymi, którzy przeżyli, a których sparaliżował strach.
Kolejny już raz w nocnym tańcu prym wiodła śmierć – kapłanka wybrzeża.
Z nastaniem świtu wyrzucone przez fale na brzeg ofiary zostały ograbione, a skrzynie i paki umieszczone w pewnym i suchym miejscu. Lecz, o zgrozo!, okrutna śmierć nie powiedziała jeszcze swego ostatniego słowa.
– Boże, cośmy uczynili?
Wszyscy odwrócili się i skierowali wzrok za siebie. Na kamieniu siedziała szalona Aziliz. Tuliła jakiegoś topielca,…swego topielca: Erwana. Tak, to był Erwan, jej Erwan z medalikiem św. Gildasa na szyi. Wtedy dopiero dojrzeli na kawałku burty nazwę statku: Marie-Clotilde.
– O Boże!…Pozabijaliśmy własne dzieci…
Tak, tej nocy u wybrzeży Ouessant przepływała Marie-Clotilde. Wracała, by nareszcie wpłynąć do redy Brestu.
Przekład z francuskiego: Ewa Waliszewska