Dienez i Ankou

Dienez i Ankou

 

    Powszechnie wiadomo, że w mitologii grecko-rzymskiej śmierć ma postać szkieletu starej kobiety odzianej w całun, trzymającej w ręku kosę. Personifikacja śmierci pojawia się też w legendach celtyckich. Tutaj również ma ona postać szkieletu, jednak jest to szkielet mężczyzny w sile wieku. Głowa Ankou – tak go bowiem nazywają – może swobodnie obracać się wokół kręgów szyjnych przypominając tym radar na szczycie masztu: ciąży na nim przecież obowiązek przeszukiwania terenu aż po horyzont w celu wypatrzenia kolejnej ofiary.  Ankou owinięty jest całunem. Oprócz tego, na podobieństwo chłopów bretońskich, nosi kaftan (chupenn) i czarne szerokie spodnie (bragou braz), na głowie szeroki filcowy kapelusz a na nogach drewniane saboty. Kosa bretońskiego Ankou osadzona jest na trzonku odwrotnie niż zwykle, to znaczy ostrzem na zewnątrz – Ankou nie kosi bowiem ku sobie, jak to czynią kosiarze, lecz pchając kosę przed sobą. Do ostrzenia kosy służą mu … ludzkie kości.

Wizerunek Ankou na ossuarium w Ploudiry (dep. Finistère). Fot. Henri Moreau - CC BY-SA 3.0 Źródło: Wiki Commons

Wizerunek Ankou na ossuarium w Ploudiry (dep. Finistère). Fot. Henri Moreau – CC BY-SA 3.0
Źródło: Wiki Commons

    W każdej parafii w rolę Ankou wciela się na całe 12 miesięcy ostatnia osoba zmarła w starym roku. Zbiera swe ofiary do zniszczonego dwukołowego wózka zwanego Karriguel an Ankou czyli taczką Ankou. Właściwie tylko z nazwy jest on taczką, ponieważ tak naprawdę chodzi o wóz ciągnięty przez konia. Na jego dnie umieszczono zaledwie parę nie stykających się ze sobą desek, boki prześwitują, a koła skrzypią dokładnie tak, jak koła starych ogrodowych taczek.

    Wszyscy zawsze panicznie bali się Ankou, szczególnie zaś chłopi. I nie bez racji: źle wróżyło spotkanie taczki Ankou, czy nawet usłyszenie jej skrzypienia, zwłaszcza nocą. Oznaczało to zawsze to samo: ktoś w parafii umrze. Mógł to być jeden z sąsiadów, jakiś szczególnie nam drogi krewny lub nawet my sami. Nawet jeśli uważamy ten świat za „krainę łez”, rzadko kogo napawa radością wiadomość, że nagle trzeba będzie go opuścić. Wiadomo przecież, że Ankou jest bezlitosny i zupełnie nie warto go błagać o zwłokę – i tak jej nam nie udzieli.

    Jeśli nikomu nie udało się nigdy nic osiągnąć za pomocą schlebiania Ankou, zdarza się czasami, że uda się go przechytrzyć. Posłuchajcie zatem historii o wieśniaku, który był tak ubogi, że wszyscy nazywali go Dienez, to znaczy Bieda.

    Historia ta wydarzyła się w czasach, gdy w Niebie rozgorzał spór między świętym Piotrem i świętym Pawłem na temat Bretończyków. Chodziło o to, czy rzeczywiście wszyscy mieszkańcy Bretanii są dobrymi i pełnymi miłosierdzia chrześcijanami. Św. Piotr na podstawie danych ze swojej „księgi wejść” zapewniał, że poza wyjątkami wszyscy rodacy św. Iwona znajdują się w szeregach wybranych do szczęśliwości wiecznej. Św. Paweł nie chciał w to wierzyć i zapewniał, że zawsze i wszędzie ludzie są tylko ludźmi, to znaczy, że więcej jest wśród nich złych niż dobrych.

    – Zatem żeby mieć czyste sumienie – odezwał się Piotr – zejdźmy na Ziemię i przejdźmy się po Dolnej Bretanii. Sam się przekonasz, że mam rację.

    – Zgoda – odpowiedział Paweł. – Najlepiej chodźmy od razu. Nie powinno się odkładać na jutro tego, co się chce zrobić dzisiaj.

    Znaleźli więc szybko wolną chmurkę i zwrócili się do kierującego nią anioła :

    – Prosimy do Bretanii.

    – Ależ Bretania jest olbrzymia – zauważył anioł. – Muszę wiedzieć dokładniej, dokąd jechać.

    Święty Piotr podrapał się po głowie i pomyślał, że osoby pobożne i miłosierne można z pewnością znaleźć w miejscu poświęconym Maryi. Zdecydował więc:

    – Do Locmarii.

    Anioł szeroko otworzył oczy ze zdziwienia:

    – Do której Locmarii? – zapytał. – Znam ich ze dwa tuziny, począwszy od Locmarii-an-Hent po Locmarię-Plouzané, nie mówiąc o Locmarii-Berrien czy Locmariaquer.

    – To prawda – przyznał odźwierny Raju. – Bretończycy otaczają Maryję tak wielką czcią, że budują dla Niej w niezliczonych miejscach kościoły i kaplice nadając im za każdym razem nazwę Locmaria. A zatem… a zatem nie wiem do której Locmarii jechać, sam wybierz.

    – Dobrze, zatrzymam się w pierwszej miejscowości o tej nazwie.

    Przelatywali ponad polami złocistego zboża, ponad zielonymi łąkami, dziewiczymi lasami i urokliwymi wioskami. Nagle anioł gwałtownie zwolnił i zatrzymał się przed drzwiami kaplicy. W pobliżu wznosiła się kalwaria, a nieco dalej widać było kilka gospodarstw.

    – Locmaria! – zawołał. – Wszyscy wysiadać!

    Apostołowie wysiedli. Postanowili udawać żebraków odzianych w łachmany, każdy z żebraczą torbą i kijem. Lało jak z cebra, szybko więc byli przemoczeni do suchej nitki. Zauważyli, że jeden z domów wyróżnia się spośród innych swoją wielkością i wyglądem. Ruszyli więc żwawo w jego kierunku pochylając nisko głowy i naciągając nędzne, dziurawe, zupełnie przemoczone kaftany. Zastukali do drzwi. Na otwarcie trzeba było czekać znacznie dłużej niż u wrót Raju. Nikt nie odpowiadał. Musieli pukać parę razy. W końcu drzwi uchyliły się. Przed apostołami stanął mężczyzna o wyniosłym spojrzeniu, ubrany zgodnie z najnowszą modą, z kokardą Legii Honorowej przy butonierce.

    – Czego? – zapytał mało uprzejmym tonem.

    – Przepraszamy – wymamrotał Piotr. – Czy moglibyśmy wejść choć na chwilę, by wysuszyć nasze odzienie i ogrzać się nieco?

    – Nie przyjmuję brudasów i do tego może jeszcze zawszonych! – wykrzyknął mężczyzna ze złością. – Zmiatać, a jak nie, to poszczuję psami!

    Święci odeszli zasmuceni, a Paweł rzekł do Piotra:

    – Niestety, to wydarzenie dostarczyło mi niezbitego argumentu: Bretończycy wcale nie są lepsi od innych.  

    – Hola! Nie tak prędko! – zaprotestował dawny rybak, który z racji swego zawodu odczuwał pewną słabość do ludzi morza. – Kto ci powiedział, że to był Bretończyk? Czyż nie był ubrany na modłę paryską? Akcent też miał nietutejszy! Z pewnością natrafimy na prawdziwego Bretończyka pukając do drzwi tej ubogiej chałupy, którą widać tam, w oddali.

    W domu, ku któremu skierowali swe kroki, mieszkał nasz przyjaciel Dienez. Kiedy tylko usłyszał pukanie, zaraz rzucił się do drzwi i szeroko je otworzył.

    – Biedaczyska! – wykrzyknął na widok apostołów. – Toście cali przemokli! Dalejże, wchodźcie, wysuszcie się. Dopiero co dołożyłem drewek do ognia, by podgrzać sobie zupę. Siadajcie, tutaj, przy kominku. Jak się nieco ogrzejecie, dostaniecie po miseczce bulionu.

    – Nie chcielibyśmy zabierać ci strawy.

    – Mnie zabierać? Ze szczerego serca dzielę się z wami tym, czym Pan w swojej dobroci zechciał mnie obdarzyć. Co należy do mnie, należy też do was.

    – Wyglądasz na ubogiego.

    – Nie mogę już pracować. Jestem za stary i cierpię na reumatyzm. Jestem tak biedny, że wszyscy nazywają mnie Dienez – Bieda.

    – Za swoje dobre serce otrzymasz zapłatę.

    – Nie potrzebuję zapłaty – zaprotestował wieśniak nalewając apostołom zupy. – Wszyscy powinniśmy sobie pomagać.

    – Zależy nam na tym, by ci podziękować – powiedział zdecydowanym tonem święty Piotr. – Wypowiedz jakieś życzenie, a spełni ci się.

    Po tych słowach obaj święci przemienili się – ich twarze zajaśniały niabiańskim blaskiem, łachmany zamieniły się w długie śnieżnobiałe tuniki, a ponad głowami ukazały się złociste aureole.

    Dienez padł na kolana i złożywszy ręce wykrzyknął:

    – Święci z Nieba! Cóż za honor dla mnie!

    – Tak, jesteśmy apostołami Piotrem i Pawłem. Powiedz, co chcesz, byśmy dla ciebie uczynili.

    – Niech będą błogosławione wasze imiona! Proszę tylko o łaskę pozostania do końca mych dni dobrym chrześcijaninem.

    – Otrzymasz  tę łaskę. Poproś jednak też o coś, co mogłoby ci ułatwić codzienne życie.

    – Na przykład – zasugerował oczytany w baśniach św. Paweł – o skrzynię pełną złota, z której mógłbyś czerpać do woli i która nigdy by się nie opróżniała.

    Dienez wybuchnął śmiechem.

    – Bardzoście obaj mili, jednak nie chcę złota. Nigdy go nie miałem i nie wiedziałbym, co z nim zrobić. Napawa mnie wstrętem, bo psuje ludzkie serca.

    – Masz całkowitą rację. Co więc sprawiłoby ci radość?

    Dienez zastanowił się przez chwilę i nagle wykrzyknął:

    – Mam pomysł! Niczego nie posiadam oprócz jabłonki przy chacie. Bardzo mi na niej zależy, bo jabłka z niej są najbardziej soczyste z wszystkich, jakie kiedykolwiek jadłem. Niestety od kilku lat, to znaczy od czasu, gdy pojawiło się w naszym kraju tylu obcych, nie mogę ich nawet spróbować – „odchodzą” razem ze złodziejami. Proszę was więc, moi kochani, sprawcie, jeśli to możliwe, by jeśli ktokolwiek wejdzie na moje drzewo, nie mógł z niego zejść bez mojego pozwolenia…

    – Niech się tak stanie – rzekł Piotr.

    I obydwaj święci oddalili się w kierunku nieba zadowoleni, że mogli sprawić przyjemność wieśniakowi, który przecież prosił o tak niewiele.

    Kiedy jabłka zaczęły dojrzewać, Dienez zastanawiał się, czy będzie mu dane zjeść ich chociaż parę sztuk, czy też jak zwykle wszystkie zostaną mu skradzione. Każdego ranka kontemplował je dłuższą chwilę.

    – Wczoraj były już prawie dojrzałe – powiedział do siebie któregoś dnia idąc w kierunku jabłonki. – Pewnie lepiej byłoby nie czekać, aż dojrzeją zupełnie, zerwać je od razu i pozwolić im dojrzeć na strychu. Jak złodziej przyjdzie, nie znajdzie nic.

    Kiedy znalazł się pod samym drzewem, zauważył jakąś ciemną sylwetkę szamoczącą się wśród gałęzi.

    – Na pomoc drogi Dienez! Nie mogę zejść z drzewa – wybełkotał przerażony głos, który wydawał się należeć do pana Durand du Pont, najbogatszego człowieka w wiosce, którego już poznaliśmy, kiedy nie chciał otworzyć drzwi świętym Piotrowi i Pawłowi przebranym za żebraków.

    – Naprawdę nie może pan zejść, panie Durand du Pont? A po cóż u diabła  pan wchodził na moją jabłonkę?

    – Ja tylko… hmm…, ja chciałem… hmm. Przysięgam, że nie chciałem uczynić nic złego.

    – Nie? A co tam pan masz w tym wielkim worze, który pan trzymasz w ręku? Otwórz pan, żebym mógł zobaczyć!

    Pan Durand du Pont potraktował Dieneza z wyższością.

    – Od kiedy to obdartusy wydają rozkazy?

    – Jak pan sobie życzy, panie Durand du Pont, jednak jeśli mi pan nie pokażesz zawartości worka, nie będziesz pan mógł zejść z drzewa. Zostaniesz pan tam po wiek wieków.

    Po wiek wieków? To niezły kawał czasu! Wobec takiej perspektywy pan Durand du Pont wolał ulec i otworzyć torbę, która, jak się domyślacie, pełna była jabłek.

    – Nie wstyd panu? – oburzył się Dienez. – Pan, najbogatszy człowiek w wiosce, nawet w całej gminie! I ośmiela się pan ograbiać biedaków! Nie ma pan wytłumaczenia!

    – Już więcej tego nie uczynię, przyrzekam! Posłuchaj mnie, kochany Dienez, pomóż mi, dam ci sakiewkę pełną złota.

    – Gwiżdżę na pańskie złoto! Zostanie pan na drzewie do czasu, aż zechcę pana uwolnić.

    I Dienez poszedł zwołać wszystkich mieszkańców wioski, by przyszli zobaczyć złodzieja jabłek. Pan Durand du Pont przez ponad godzinę był przedmiotem drwin a nawet zniewag  ze strony wszystkich sąsiadów. Na koniec Dienez zażądał przeprosin i zwrotu zagrabionych jabłek. Dopiero wtedy pozwolił mu zejść.

    Tego roku Dienez mógł więc wreszcie najeść się swoich jabłek do woli. Pozostawił tylko dwa najładniejsze, które postanowił zanieść do kościoła w sąsiednim mieście w dniu święta apostołów Piotra i Pawła.

    Kiedy już złożył swoje dary u stóp figurek świętych i miał już wracać do domu, spotkał w drzwiach kościoła starego przyjaciela Gwilhoua. Jako że nie widzieli się od bardzo dawna, Gwilhou zaprosił Dieneza do gospody. Mieli sobie tyle do opowiedzenia, że zrobiło się bardzo późno, kiedy Dienez pomyślał o powrocie. Żeby skrócić sobie drogę, postanowił przejść przez cmentarz. Kiedy zbliżał się do chałupy, zaczynało się ściemniać. Nagle usłyszał za sobą odgłos kopyt końskich i skrzypienie źle naoliwionych kół wozu. Odwrócił głowę i zauważył wóz ciągnięty przez dwa konie. Wóz był tak szeroki, że, by go przepuścić, Dienez musiał wejść na skarpę. Stąd, skryty w leszczynie mógł świetnie obserwować drogę. Mijający go zaprzęg wyglądał dziwacznie i napawał niepokojem. Grzywa wychudłej białej szkapiny o zapadniętych bokach była tak długa, że zamiatała ziemię. Powoził nią dryblas w drewnianych sabotach, ubrany w wytartą czarną pelerynę, z czarnym filcowym kapeluszem na głowie, opadającym mu aż na nos. W przeciwieństwie do pierwszego, drugi koń, w hołobach, był tłusty. Przed podskakującym na kamieniach i skrzypiącym zaprzęgiem kroczył jeszcze jeden człowiek: w jednym ręku trzymał lejce, w drugim nasadzoną odwrotnie kosę. Kapelusz nie zasłaniał mu oczu, toteż Dienez mógł bez trudu dostrzec oczodoły i dziurę w miejscu, gdzie normalnie znajduje się nos.

    Dienez od razu pojął, z kim ma do czynienia. Przebiegł go dreszcz. Kiedy wóz znalazł się na jego wysokości, rozległ się złowrogi trzask. Osobnik siedzący na wozie pociągnął za lejce i zakrzyknął do swego kompana:

    – Zatrzymaj konie! Złamał się dybel. Tu, obok leszczyny rośnie ostrokrzew. Zetnij kawałek gałęzi i wystrugaj nowy.

    Dieneza ogarnął niepokój: co się stanie, jeśli woźnica odkryje jego obecność? Jednak nic się nie stało – albo woźnica nie zauważył go między gałęziami leszczyny, albo jeśli nawet go zauważył, było mu to obojętne. Mężczyzna odciął gałąź ostrokrzewu, ociosał ją, wbił w oś i wrócił na swoje miejsce na czele zaprzęgu. Dienez odzyskawszy zimną krew zwrócił się do siedzącego na wozie:

    – Witam pana, panie Ankou. Czyżby jechał pan z wizytą do naszej wioski?

    – Witaj Dienez. Rzeczywiście, jadę tam po kogoś.

    – Może po mnie?

    – Sam zobaczysz. Czyżbyś był gotów pójść za mną?

    – Oczywiście. Ponieważ niczego nie posiadam, nie będę niczego żałować. Odejdę bez obaw, sumienie nie wyrzuca mi niczego poza paroma grzechami powszednimi, takimi jak być może zbyt srogie potraktowanie nieszczęsnego pana Durand du Pont.

    – To będzie ci wybaczone: są okoliczności łagodzące. Durand du Pont to zwykły złodziej. Jest już zresztą dla niego uszykowane miejsce w piekle. A propos, mam po niego przyjść jutro wieczorem.

    – A ja?

    – Ty? Dzisiaj i to zaraz!

    – Dobrze. Lecz, mój drogi Ankou, zanim pójdę z tobą, chciałbym na tej ziemi sprawić sobie ostatnią przyjemność. Czy mógłbyś się na to zgodzić?

    – Nie mam zwyczaju wysłuchiwać próśb moich klientów. Ładnie bym wyglądał, gdyby każdy miał jakieś życzenie. Ale w gruncie rzeczy, ten jeden jedyny raz mogę się zgodzić, zwłaszcza że to ty prosisz. Dobrze, powiedz jaka jest twoja prośba. Jeśli leży w granicach rozsądku, jeśli nie opóźni mnie zbytnio, może ją spełnię.

    – Och, to zupełna drobnostka – chciałbym po prostu zjeść po raz ostatni jabłko z mojej jabłonki, która rośnie przed moją chałupą. Owoce co prawda jeszcze nie dojrzały, trudno, tym razem zadowolę się jabłkiem zielonym.

    – Mój Boże, tylko tyle?…

    – Czy zechciałbyś zatem zerwać mi jedno jabłuszko?

    – Sprawienie przyjemności komuś takiemu jak ty będzie dla mnie prawdziwym zaszczytem.

    Ankou wdrapał się na jabłonkę i zerwał jabłko. Jednak nie mógł już zejść.

    – Dienez! – zawołał. – Drogi Dienez, pomóż mi! Nie wiem, co się dzieje, nie mogę zejść z drzewa. A przecież wszedłem na nie normalnie. Nic nie rozumiem. To chyba jakieś czary.

    Dienez przez chwilę udawał, że nie słyszy. W końcu, kiedy Ankou zaczął się denerwować, powiedział:

    – Taka jest wola świętych Piotra i Pawła – ktokolwiek wejdzie na to drzewo, nie będzie mógł z niego zejść bez mojego pozwolenia.

    – Dienez, na co czekasz, pozwól mi zejść! Nie mam czasu do stracenia. Przede mną ciężki dzień. Natychmiast muszę stanąć na ziemi.

    Dienez odezwał się pojednawczo:

    – Słuchaj Ankou, nie chcę, byś miał przeze mnie kłopoty, jednak nie mogę cię uwolnić nie otrzymawszy czegoś w zamian. Niczego nie pragnę dla siebie, chcę tylko otrzymać coś dla moich rodaków z Locmarii. Przyrzeknij mi, że przyjdziesz do nas dopiero za siedem lat – jeśli nie uczynisz tego, nie pozwolę ci zejść.

    – Siedem lat to dużo. Będzie się to wiązało z wieloma problemami.

    – Masz wóz albo przewóz.

    – Czy pomyślałeś o tym, że jeśli uczynię ci takie przyrzeczenie, nie będę mógł jutro zabrać twego wroga pana Durand du Pont.

    – Uczono mnie, że chrześcijanin powinien przebaczać nieprzyjaciołom Z całego serca życzę panu Durand du Pont, by dobrze wykorzystał te siedem lat, by okazał skruchę i zmienił swoje życie. A więc czekam na odpowiedź: przyrzekasz i pozwalam ci zejść czy też wolisz zostać na mojej jabłonce do końca czasów?

    Ankou nie miał wyboru. Musiał przyrzec, ku radości mieszkańców Locmarii. Dopiero wtedy Dienez go uwolnił.

 

Opracowanie i przekład z francuskiego: Ewa Waliszewska