Kamienie z Plouhinec

Kamienie z Plouhinec

 

Posłuchajcie historii z okolic Plouhinec, niewielkiego miasteczka położonego niedaleko Lorient, na południowym wybrzeżu Bretanii. Wokół, jak okiem sięgnąć ciągną się wrzosowiska poprzecinane gdzieniegdzie świerkowymi zagajnikami. Ziemia jest tu tak uboga i jałowa, że nigdy nie zebrano z niej trawy w ilości wystarczającej do wykarmienia choć jednego wołu rzeźnego, ani tyle otrębów, by utuczyć choć jednego wieprza.

© XIIIfromTOKYO - licencja Creative Commons

© XIIIfromTOKYO – licencja Creative Commons

Mimo, że mieszkańcy odczuwają brak zboża i bydła, nie brakuje im kamieni – jest ich tu więcej niż byłoby potrzeba do zbudowania jeszcze jednego miasta Lorient. Tuż za Plouhinec bretońskie krasnale zwane koryganami ustawiły wśród wrzosowisk wysokie kamienie – menhiry. Tworzą one dwa rzędy, niczym prowadząca donikąd aleja.

Tutaj właśnie, nad brzegiem rzeki Etel mieszkał niegdyś Marzin. Uchodził za bogatego gospodarza – raz do roku mógł sobie pozwolić na kupno całego prosiaka, jadał chleba do woli, a w każdą Niedzielę Palmową sprawiał sobie nową parę sabotów.

Twierdzono, że zadziera nosa, tym bardziej, że wiele już razy odmawiał okolicznym wieśniakom ręki swej siostry Rozen.

Wśród starających się był młody Bernez, chłopak pobożny, niezwykle pracowity, mający wszelako tę wadę, że nie przyniósł ze sobą na świat żadnego innego majątku poza dobrą wolą. Znali się z Rozen od dawna, od czasów kiedy przybył do Plouhinec z Pont-Scorff-Bidré w poszukiwaniu pracy. Dziewczyna, wówczas jeszcze mała, uganiała się za nim z innymi dzieciakami wykrzykując, jak to zawsze czynili wobec mieszkańców Pont-Scorff-Bidré, hodowców kóz:

    – Pont-Scorff-Bidré

      Zjadacze kóz, bee, bee…!

Poznali się dzięki tej piosneczce, polubili się i stopniowo, wraz z dorastaniem Rozen  wzrastało przywiązanie Berneza do tej uroczej dziewczyny, aż w końcu któregoś dnia stwierdził, że jest w niej zakochany i pragnie z nią spędzić resztę życia. Rozumiecie zatem jego smutek, kiedy Marzin odmówił mu ręki ukochanej. Otuchy dodawał Bernezowi fakt, że Rozen nadal chciała się z nim spotykać i stale ze śmiechem wyśpiewywała mu refren swojej piosenki.

Nadeszła noc Bożego Narodzenia. Szalejąca na dworze zawierucha nie pozwoliła wieśniakom udać się na Pasterkę. Cała rodzina i wszyscy parobkowie, również wielu z sąsiedztwa, zebrali się w chałupie Marzina. Był wśród nich oczywiście Bernez. Gospodarz chcąc okazać swoje dobre serce kazał przygotować dla wszystkich kolację. Nie dziw więc, że oczy gości zwrócone były w stronę paleniska, od którego rozchodził się po całej izbie zapach smażonej kaszanki i pszenicy z miodem. Tylko Bernez nie był zainteresowany strawą – przez cały wieczór nie spuszczał wzroku z ukochanej Rozenik.

Kiedy już wszyscy zasiedli do stołu, ciszę bożonarodzeniowej wieczerzy przerwało gwałtowne wtargnięcie do izby niespodziewanego gościa – starca, który od progu rzucił szybkie „Smacznego!”. Wszyscy rozpoznali w nim żebraka z Pluvigner, człowieka który kościół omijał z daleka i którego wszyscy się bali. Chodziły słuchy, że potrafi rzucić czar na bydło, że za jego sprawą czernieje ziarno zbóż i że zapaśnikom sprzedaje jakieś czarodziejskie zioła. Niektórzy podejrzewali nawet, że jest czarownikiem i że potrafi przybrać postać demona.

Ponieważ odziany był ubogo, gospodarz nie odmówił mu gościny, zwłaszcza że zjawił się w noc Bożego Narodzenia. Kazał posadzić go na stołku przy samym palenisku i poczęstował czym mógł.

Kiedy starzec już się posilił, zapytał, czy może gdzieś przenocować. Bernez zaprowadził go więc do stodoły. Żebrak ułożył się wygodnie na worku wypełnionym wrzosem, między starym łysiejącym osłem i wychudzonym wołem. Zaczynał już zapadać w błogi sen, kiedy wybiła północ. Stary osioł zwrócił głowę w stronę wołu i zapytał:

    – Drogi kuzynie, co nowego od ubiegłorocznego Bożego Narodzenia, kiedy to gawędziliśmy po raz ostatni?

Zanim wół odpowiedział, rzucił okiem na żebraka:

    – Trójca Święta obdarzyła nas ludzką mową na czas nocy Bożego Narodzenia z wdzięczności za to, że nasi przodkowie ogrzewali nowo narodzone dzieciątko Jezus. Zastanawiam się, po co nam ta mowa, skoro ten łajdak musi nas słuchać.

    – Co za poczucie dumy, panie z Rykowiska – rzekł wesoło osioł. – To ja powinienem się żalić. To mój przodek niósł niegdyś na swym grzbiecie Chrystusa do Jerozolimy. Do dziś pozostała nam tego pamiątka w postaci krzyża między łopatkami. Ale ja potrafię się cieszyć tym, co mi podarowano! A poza tym spójrz, czarownik zasnął.

    – Na cóż mu te wszystkie czary, skoro taki z niego biedak – powiedział wół. – Doprawdy, za niewiele oddaje się na wieczne potępienie. Diabeł mu nawet nie wspomniał o możliwości wzbogacenia się niedaleko stąd i to wkrótce.

    – O jakie bogactwa chodzi? – spytał osioł.

    – Jak to, nigdy nie słyszałeś, że co sto lat kamienie z wrzosowiska Plouhinec biegną do rzeki Etel napić się wody? Podczas ich nieobecności nikt nie pilnuje ukrytych pod nimi skarbów.

    – Ach tak, rzeczywiście, przypominam sobie – przerwał osioł. – Ale to bardzo niebezpieczne, bo kamienie wracają na miejsce w takim pośpiechu, że stratują każdego, kogo nie będzie chronić gałązka werbeny opleciona pięciolistną koniczyną.

    – A poza tym – dodał wół – zabrane skarby przepadną, jeśli nie będzie złożona w ofierze jakaś ochrzczona dusza. Tak, tak, daję ci słowo, żeby diabeł zostawił cię w spokoju i pozwolił ci cieszyć się skarbem, potrzebna jest śmierć chrześcijanina!

 Żebrak słysząc tę rozmowę prawie nie ośmielał się oddychać.

    – Kochane zwierzaki, moje wy serdeńki – przemawiał do siebie w duchu. – Oto dzięki wam będę bogatszy od wszystkich mieszczan z Vannes i z Lorient razem wziętych! Bądźcie spokojne, czarownik z Pluvigner zasłuży na potępienie za więcej, niż wam się wydaje.

W końcu zmorzył go sen. Następnego dnia, skoro świt ruszył w pola w poszukiwaniu werbeny i pięciolistnej koniczyny. Przyszło mu szukać długo i daleko – musiał udać się w głąb kraju, gdzie klimat jest cieplejszy a rośliny nie tracą zieleni.

W wigilię Nowego Roku pojawił się w Plouhinec z miną łasicy, której udało się znaleźć drogę do gołębnika. Przechodząc przez wrzosowisko zauważył Berneza walącego młotem w najwyższy z menhirów – najwyraźniej chciał na nim coś wyryć.

    – Na Boga! – zawołał czarownik ze śmiechem. – Czyżbyś chciał wykuć sobie mieszkanie w tym kamieniu?

    – Ależ skąd – odpowiedział spokojnie Bernez. – Ponieważ jestem chwilowo bez pracy, pomyślałem sobie, że wyrzeźbię na jednym z tych wyklętych kamieni krzyż – z pewnością spodoba się to Bogu i prędzej czy później odwdzięczy mi się za to.

    – Ha, widzę, że masz do Niego jakiś interes – zauważył żebrak.

    – Każdy chrześcijanin prosi Go o zbawienie swej duszy – odpowiedział młodzieniec.

    – A czy ty czasem nie chcesz Mu czego powiedzieć o Rozen? – ściszył głos starzec.

    Bernez spojrzał na niego.

    – A więc już wiesz – rzekł. – Ale w końcu nie muszę się tego wstydzić i nie jest to grzechem. No a nawet jeśli zależy mi na niej, to dlatego że chcę ją zaprowadzić do ołtarza. Niestety, Marzinowi marzy się szwagier, który miałby więcej reali niż ja mam centymów.

    – A gdybym tak sprawił, że będziesz mieć więcej złotych ludwików, niż Marzin ma reali? – zapytał półgłosem czarownik.

    – Ty?

    – Tak, ja!

    – Czego oczekujesz w zamian?

    – Pomódl się w tej intencji.

    – A więc nie godzi to w moje zbawienie?

    – Potrzeba ci będzie tylko odrobinę odwagi.

    – Powiedz wreszcie, co mam robić! – wykrzyknął Bernez rzucając młotek. – Choćbym miał stanąć twarzą w twarz z trzydziestoma nieboszczykami, jestem gotów, milsza jest mi bowiem żeniaczka niż życie.

Widząc taki zapał żebrak opowiedział Bernezowi o tym, że w noworoczną noc skarby wrzosowisk nie będą strzeżone. Nie wspomniał jednak nic o sposobie ochrony przed straceniem przez powracające znad rzeki kamienie. Młodzieniec był więc przekonany, że odwaga i pośpiech wystarczą. Rzekł zatem:

    – Jak mi Bóg miły, skorzystam z okazji. Będę ci dozgonnie wdzięczny. Najpierw jednak dokończę krzyż, który zacząłem rzeźbić. Zaczekaj na mnie w świerkowym zagajniku, kiedy nadejdzie odpowiednia pora, dołączę do ciebie.

Bernez dotrzymał słowa i stawił się w wyznaczonym miejscu na godzinę przed północą. Zastał żebraka z trzema wielkimi torbami – po jednej w każdym ręku i z jedną na szyi.

    – Siadaj – rzekł do młodzieńca – i pomyśl o tym, co zrobisz, kiedy już będziesz mieć pełno srebra, złota i kosztowności.

Młody człowiek posłusznie usiadł i odpowiedział:

    – Kiedy już będę mieć pełno srebra, obdarzę moją Rozenik wszystkim, o czym marzy i o czym kiedykolwiek marzyła: dam jej płótno i delikatny jedwab, dam jej chleb i soczyste pomarańcze.

    – A kiedy już będziesz mieć pełno złota?

    – Kiedy będę mieć pełno złota, obdarzę nim całą rodzinę Rozenik i wszystkich przyjaciół jej rodziny.

    – A kiedy będziesz mieć pełno kosztowności?

    – Podzielę się nimi z wszystkimi ludźmi na świecie – odtąd będą bogaci i szczęśliwi. Powiem im, że to wszystko od Rozenik.

Gawędzili tak przez całą godzinę. Nagle, z wybiciem północy, powstało na wrzosowisku wielkie zamieszanie – w świetle gwiazd i księżyca ujrzeć można było, jak wszystkie menhiry naraz ruszyły w kierunku rzeki Etel. Pędem zbiegały ze stromego zbocza ugniatając ziemię i potrącając się nawzajem, niczym stado pijanych olbrzymów. Przemknęły obok obu mężczyzn i zniknęły w ciemności.

Żebrak pobiegł w kierunku wrzosowiska, a w ślad za nim ruszył Bernez. W miejscu, gdzie chwilę przedtem stały kamienie, zobaczyli doły wypełnione po brzegi złotem, srebrem i drogimi kamieniami.

Berenez aż krzyknął z zachwytu i uczynił znak krzyża. Czarownik tymczasem nie zwlekając zaczął napełniać torby nasłuchując jednocześnie, czy czasem nie słychać wracających kamieni. Kiedy trzecia torba była już prawie pełna, a młodzieniec wypychał sobie złotem kieszenie, z oddali dał się słyszeć głuchy pomruk podobny do nadciągającej burzy – to kamienie skończywszy pić wracały na swoje miejsca. Biegły pochylone do przodu podobne do biegaczy, tratując wszystko, co napotkały po drodze. Bernez wykrzyknął przerażony:

    – Maryjo, Mateczko kochana, jesteśmy zgubieni!

    – Ja nie – powiedział żebrak i wyciągnął z kieszeni gałązkę werbeny oplecioną pięciolistną koniczyną. – To mnie ochroni. Musi jednak zginąć jakiś chrześcijanin i traf chciał, że spotkałem ciebie. Przestań myśleć o Rozenik, pomyśl raczej o swojej śmierci.

W czasie gdy mówił kamienie wróciły. Na widok magicznego ziela, ruszyły w kierunku Berneza. A ten, widząc, że nadeszła jego ostatnia godzina, padł na kolana i już miał zamknąć oczy, kiedy nagle największy, biegnący na samym przedzie menhir zatrzymał się i zagrodził w ten sposób drogę pozostałym, zupełnie jakby chciał go ochronić. Zdziwiony Berenez uniósł głowę i… poznał kamień, na którym rzeźbił krzyż. Odtąd był to menhir poświęcony i nie mógł już szkodzić żadnemu chrześcijaninowi.

Kamień pozostał na straży młodzieńca aż do chwili, gdy pozostałe zajęły swoje miejsca. Dopiero wtedy oddalił się. Po drodze napotkał żebraka z trzema załadowanymi torbami. Czarodziej trzymał co prawda uniesione wysoko w górze magiczne zioła, jednak kamień dzięki krzyżowi nie podlegał już wpływom demonów i zmiażdżył starego niczym robaka.

A Bernez oprócz własnych wyładowanych kieszeni zyskał jeszcze trzy torby kosztowności i stał się na tyle bogaty, że mógł poślubić Rozenik i żyć z nią długo i szczęśliwie.

Przekład z francuskiego: Ewa Waliszewska